piątek, 26 lipca 2019

Wawel Cup - zaczynamy!

Nadszedł pierwszy dzień zawodów. Do bazy, która przez pierwsze dwa dni miała mieścić się w Zalasie (pół godziny jazdy od Krakowa), pojechaliśmy wcześniej, żeby odebrać zamówione koszulki,  obejrzeć kramiki i ewentualnie coś sobie kupić. Ja przede wszystkim chciałam opaskę na czoło, żeby pot mi nie zalewał oczu i ewentualnie gacie biegowe. Wszystko było, tylko gacie zamiast długich kupiłam ciut krótsze, ale spoko. Do kompletu zafundowaliśmy sobie drogocenny kubek na wodę, bo oczywiście swoich nie wzięliśmy, a miało być ekologicznie, czyli bez kubeczków jednorazowych.

Na zakupach.

Minuta zerowa zaplanowana była na godzinę 15-tą, a my mieliśmy minuty startowe 88-mą Tomek i 90-tą ja. Na miejscu okazało się, że mojej kategorii zmieniono czasy i tym sposobem zostałam ostatnią startującą osobą. Po mnie w las szły tylko wilki i niedźwiedzie. Na trasę miałam ruszyć w 120-tej minucie. No - zgroza, horror i dramat w jednym. Tomek poszedł na start, a ja zostałam jak kupka nieszczęścia - przerażona i z wizją zagłady. Jeszcze dobrze nie weszłam do boksu startowego, a organizatorzy już zaczęli zwijać start. Na moje nieszczęście pierwszy punkt był dość daleko od startu (w porównaniu do innych przebiegów), więc szansa zgubienia się od razu wzrosła. Leciałam ostrożnie, zresztą pod górę było. O dziwo - udało się trafić już w trzeciej spenetrowanej odnodze jaru:-) Przy okazji okazało się, że wcale nie jestem taka sama w lesie, bo wszędzie pełno było młodych (bardzo młodych) zawodników.
Do dwójki trafiłam bezproblemowo, za to po drodze zaliczyłam wszystkie dostępne odnogi każdego napotkanego jaru i przy punkcie już ledwo żyłam. Ale u mnie azymut - rzecz święta i nie ma opcji omijania czegokolwiek. Do trójki ledwo lazłam, chociaż mi wydawało się, że rączo biegnę. Międzyczasy brutalnie pokazują jednak co innego.
Czwórki nie mogłam znaleźć. To znaczy nie tak całkiem nie mogłam znaleźć, tylko miałam do przeczesania strasznie dużo odnóg wąwozu, a do tego rozpraszała mnie biała furgonetka stojąca na pobliskiej drodze, która musiała oznaczać punkt wodopojowy i oprócz szukania lampionu, musiałam jeszcze stoczyć wewnętrzną walkę i podjąć decyzję - piję, albo nie piję. Szukanie i wewnętrzna walka zajęły mi tyle czasu, że już na żadne picie nie było czasu.
Na piątkę doleciałam dość sprawnie, bo początek był po płaskim, a potem nawet trochę w dół. Szóstka weszła błyskawicznie, bo znowu w dół, za to z siódemką miałam spory problem. Nie wiem jak ja ustawiłam ten mój kompas, ale zniosło mnie sporo na południe. Nawet znalazłam ze dwa lampiony, ale żadem z moim kodem. W końcu musiałam zapytać jakichś dziewczynek: gdzie ja jestem? Jako, że sama wcześniej kilkakrotnie pokazywałam innym zawodnikom gdzie oni są, poczułam się w pełni rozgrzeszona:-)
Praktycznie od siódemki aż do mety wiodła porządnie wydeptana inostrada, więc nawigacją nie trzeba było sobie zawracać głowy, a jedynie mniej więcej pilnować kierunku. Gnałam więc ile fabryka dała i przed jedenastką zaczęło brakować mi sił. Musiałam zwolnić, a kiedy dobiegłam do mostku doznałam jakiegoś zaćmienia i nie wiedziałam - lecieć w prawo, czy w lewo. Czasami tak mam. Wybrałam opcję w prawo, na szczęście słusznie. Do mety pobiegłam już bez żadnych hamulców, bo wcześniej widziałam, że stoi tam karetka i grupa ratowników medycznych, to w razie czego miał mnie kto reanimować. Ale nawet nie było potrzeby, bo tuż za punktem sczytywania czipów dostałam puszkę piwa i to uratowało mi życie. Okazało się, że piwo bezalkoholowe ratuje życie równie skutecznie, jak alkoholowe, a może nawet bardziej. Na mecie rozglądałam się za Tomkiem, bo przecież startował pół godziny przede mną, a tu nigdzie go nie było, nikt go nie widział. A przecież startował tyle przede mną! Już miałam zgłaszać na policję jego zaginięcie, kiedy w końcu pojawił się zły i zdegustowany. Bo wiecie - ktoś mu ukrył jeden punkt i musiał go bardzo długo szukać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz