Relacja R.:
Jak zawsze, spragnieni wrażeń, tym razem we trójkę, przyjeżdżamy do bazy zawodów jako jedni z pierwszych. Ale przynajmniej nie mamy problemów z zaparkowaniem na niedużym przyszkolnym parkingu.
Tuż za progiem witają nas organizatorzy i na dzień dobry każą wyskakiwać z butów oraz ogłuszają natłokiem informacji. Umykamy do sali gimnastycznej, wybieramy luksusową miejscówkę (między ścianą a bramką), rejestrujemy się i odbieramy stos map wygranych w facebookowym konkursie. W sumie to mogli nam dać od razu atlas, ekonomiczniej by chyba wyszło:-)
Rozglądamy się po sali w poszukiwaniu znajomych twarzy, od razu wyłapujemy Paprochy i stowarzyszamy się z nimi na czas oczekiwania otwarcia zawodów. Na szczęście nie ma długich przemówień i wkrótce pierwsi zawodnicy ruszają. My mamy jeszcze godzinę do odjazdu naszego autobusu, który wywiezie nas nie wiadomo gdzie. Akurat czas żeby się posilić i skoncentrować.
Wreszcie nadchodzi nasza kolej. Wysadzają nas w Nieporęcie, wręczają mapy i wyganiają w ciemny las.
I co my tu mamy? Skala mapy - barbarzyńska - 1:25 000. No i jak toto przeliczać, jak człowiek przyzwyczajony do 1:10 000???? Cała nadzieja w T.
Długość trasy - 14 600 metrów, czyli w przeliczeniu "na nasze" koło 30 realnych kilometrów. Powtarzam sobie w myślach mantrę:
- Dam radę! Dam radę. Dam radę? Dam radę ...
22 punkty rozmieszczone maksymalnie nieekonomicznie (jakoś w tym niedużym lesie trzeba nabić te kilometry), a na ich odnalezienie tylko (bo przecież nie aż) 6 godzin.
Ruszamy do pierwszego PK, który na szczęście wygląda lekko, łatwo i przyjemnie - jak to tradycyjnie pierwszy punkt:-) A na punkcie pierwszym - niespodzianka! Punktu nie ma. To znaczy pewnie gdzieś tam jest, ale na pewno nie w miejscu oznaczonym na mapie. Szukamy więc wcześniej, dalej, niżej, wyżej. Im bardziej szukamy, tym bardziej go nie ma.
A czas sobie płynie banalnym tik tak ...
W końcu stajemy nad jedynym znalezionym w okolicy lampionem i rozważamy co jest bardziej ryzykowne - wpisać bepeka, czy zgarnąć ten jako stowarzysza, mimo że ani odległością, ani terenem na stowarzysza nie do końca się nadaje. Ryzyk - fizyk - bierzemy stowarzysza!
Do dwójki nie ważymy się iść na azymut, bo i las średnio przebieżny, i widoczność jakaś zamglona taka. Drogami oczywiście znacznie dłużej, ale za to pewniej. Dwójka na szczęście jest mniej więcej na swoim miejscu (bardzo mniej więcej), podobnie trójka i czwórka. Znajdujemy je bez większych problemów, tylko te puste przebiegi między nimi...
Ponieważ zostałam obsadzona w roli krokomierza, na jakiekolwiek zadane pytanie odpowiadam:
- 26, 27, 28 ... Lub coś podobnego. I co jakiś czas rzucam w przestrzeń:
- Sto. Dwieście. Trzysta.
W końcu miałam okazję nauczyć się liczyć w zakresie tysiąca:-)
W drodze do piątki cieszymy się, że wreszcie jakiś odcinek prościutko przecinką, bez kombinowania i krzalowania. No to by się organizatorzy obśmiali słysząc te nasze słowa. Ledwo przechodzimy jakieś sto metrów, a tu siatka, a na niej przypięta kartka z informacją, że teren ogrodzony należy obejść. Jest nawet wybór - z prawej albo z lewej strony. Jakoś odruchowo, nawet bez konsultacji kierujemy się w lewo i ... to jest nasz duuuży błąd. Nadkładamy chyba z tysiąc kilometrów, żeby obejść to niewiadomoco za siatką, a w myślach ślemy życzenia TFUrcy tej uroczej trasy:-) Gdybyśmy poszli w prawo, nadłożylibyśmy tylko z pół tysiąca kilometrów:-(
Do szóstki musimy przedrzeć się za tory. A na torach światełek tyle, jakby wszystkie pociągi świata miały zlot. A to tylko manewranci masowo wylegli i wędrują wte i wewte. Wewte, bo siódemka z powrotem po "słusznej" stronie torów. Znając ilość uczestników oraz przybliżony obszar lasu, obliczyliśmy nawet z ciekawości średnie pokrycie lasu inokami - wyszło jakieś półtora inoka na hektar:-)
Ósemka niemal w cywilizacji - tory, ulica, zabudowania w pobliżu. Jakoś tak raźniej od razu człowiekowi. W drodze do dziewiątki spotykamy patrol wojskowy. Nawet mam już nadzieję, że może nas aresztują i nie będę musiała dalej iść, ale oni chyba jakąś umowę mają z organizatorami, bo nie chcą ulżyć, a tylko podstępnie konwersacją nabijają nam na licznik bezcenne mijające minuty.
Dziesiątka przy bajorze, ustawiona tam pewnie w nadziei wytracenia części uczestników, bo a nuż ktoś wpadnie i mamy go z głowy ...
PK 11 i 12 bierzemy niemal z marszu i niczym szkapy dorożkarskie czujące bliskość domu, przyspieszamy kroku żeby wreszcie dobić do trzynastki i ogniska.
Wreszcie chwila wytchnienia. Ognisko tak wielkie i buchające żarem, że aż strach zbliżyć się z kiełbaską na krótkim kiju. Spotykamy Paprochy, które tu mają metę swojej trasy i trochę zazdrościmy im możliwości dowolnie długiego odpoczynku.
Mając w świadomości, ile jeszcze zostało do przejścia, skracamy nasz stopczas i ruszamy dalej.
W drodze na czternastkę mijamy dłuuuuugi tramwaj podążający na ognisko. Od blasku latarek robi się jasno niczym w letnie południe:-)
Piętnastka stoi mniej więcej na swoim miejscu, za to przy szesnastce mamy trochę problemów. Coś nie możemy się na nią wstrzelić, wreszcie ulega i pozwala się spisać. Kolejne PK albo są coraz łatwiejsze, albo my już nabraliśmy wprawy, bo nie robią na nas wrażenia, dają się znaleźć bez problemów i jedyne co nam przeszkadza, to odległości między nimi.
Od PK 20 idę już jak automat - noga prawa, noga lewa, noga prawa, noga lewa ... Mimo zmęczenia i bólu wszystkiego, wyprzedzamy każdą doganianą grupę, a idziemy raczej stałym tempem. Czyżby inni bardziej dostali w kość? Słyszymy też jakieś urywki zdań o odpuszczaniu niektórych punktów.
My mamy komplecik.
Wreszcie szkoła.
Oddajemy kartę już dobrze w chudych minutach, z przyjemnością zdejmujemy buty i pędzimy na stołówkę, bo "dają żurek". A., chociaż najmniejsza, zjada największą porcję i doczołgawszy się do legowiska, pada.
Ja i T. jesteśmy zbyt podekscytowani, żeby kłaść się. Co chwilę sprawdzamy często zmieniane listy z cząstkowymi wynikami. W końcu i my pojawiamy się na liście - na drugim miejscu w naszej kategorii. Teraz już z napięciem wpatrujemy się w drzwi i im bardziej nikt nie wchodzi, tym większa nasza radość. Czas biegnie teraz na niekorzyść tych, co po drugiej stronie drzwi. Wreszcie nadchodzi godzina, po której każdy przybyły będzie już za nami. Spokojni o swoje drugie miejsce kładziemy się spać.
A rano dyplomy, nagrody, pamiątkowe fotki, wywiady dla prasy i telewizji, spotkanie z premierem, prezydentem - no wiadomo - wszystkie te tradycyjne zaszczyty:-)
Nocne Manewry - za rok znowu przybywamy!!!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz