Pięćdziesiąt lat przeżyłam bez większych dewiacji i patologii. I nagle, jak grom z jasnego nieba, spadło na mnie...
Stałam się fetyszystką łydkową.
Wszystko zaczęło się na WIMnO. Impreza ogólnopolska, więc zjechały łydki z różnych stron kraju. Większe, mniejsze, bardziej i mniej wypukłe, ale wszystkie mocne, dobrze rysujące się pod skórą musculus gastrocnemius. A wśród tych wszystkich łydek te jedne, wzorcowe. Pogoda wręcz zachęcała do prezentacji przymiotów nóg, syciłam więc wzrok do woli.
Zasugerowałam T. żeby sobie zapuścił takie łydki. Stara się chłopisko jak może - chodzi, chodzi, chodzi, ale to wciąż jeszcze nie to. Ale cierpliwa jestem, poczekam.
Kolejny rzut choroby przypadł na Przejście Smoka. Pogoda może już tak nie sprzyjała jak poprzednio, ale nocleg na wspólnej sali już i owszem.
Faza szczytowa nadeszła na Podkurku.
Przyznaję się - bezczelnie gapiłam się na przebierających się, obmacywałam wzrokiem łydki, w myślach przeliczałam ich rozmiary na przebyte kilometry, parokroki, przewyższenia ...
Ktoś zna dobrego terapeutę???
Terapeuta od łydek to chyba Ortopeda.... ale może w zastepstwie OrtInO;-)
OdpowiedzUsuńTo we środę pierwsza sesja terapeutyczna na ORTInO:-)
Usuń