Sobotni wieczór, po obfitym obiedzie nie jest jak dla mnie odpowiednią porą na wyjście w las, no ale ostatecznie po to przyjechałam na Jakuzę, nieprawdaż? Postanawiamy wyjść w miarę wcześnie, żeby wrócić przed północą i wyspać się przed powrotem do domu.
Powoli ubieramy się i patrzymy jak konkurenci, którzy wystartowali przed nami, oglądają pobrane mapy i zastanawia nas niesmak malujący się na ich twarzach. Po otrzymaniu naszych map rozumiemy już ich uczucia:-)
Skala nieznana, północ nieznana, długość trasy nieznana, czas nieznany (no dobra, tuż przed wyjściem organizatorzy zdradzili tę jedną tajemnicę) - wygląda na to, że dostaliśmy bilet w jedną stronę!
Nauczeni doświadczeniem, od razu bierzemy się za cięcie mapy, żeby nie robić tego po ciemku w krzakach. Dopiero z tak spreparowanymi pomocami odważamy się wyjść za próg. Skok przez płot mamy już odpracowany, wychodzimy więc właściwą bramą i idziemy po trzynastkę. Na szczęście nie jest dla nas feralna i znajdujemy ją bez trudu. Jeszcze terenem miejskim docieramy do trójki i szykujemy się moralnie do wejścia w las. Chodzenie nocą na leśne orto nie należy do naszych ulubionych sportów. Do jedenastki przezornie idziemy naokoło, żeby jak najdłużej trzymać się chociażby umownej cywilizacji. Ponieważ i tak nic nie widzę na mapie, zostawiam prowadzenie w rękach (a raczej oczach) T. Do PK 7 decydujemy się iść na azymut z domieszką "na oko" - czyli najpierw trafić na drogę, a potem się zobaczy. Metoda okazuje się skuteczna i siódemeczka wpada w nasze ręce.
Przy miejscu podejrzanym o bycie PK 10 T. zostawia mnie na pastwę losu i zagłębia się w ciemny las w poszukiwaniu stowarzyszy. Oczywiście od razu las ożywa, zaczyna wydawać niepokojące dźwięki, szumi, trzeszczy, szeleści - mam wrażenie, jakby wszystkie zwierzęta (z niedźwiedziami, nosorożcami i tygrysami na czele) postanowiły mnie otoczyć i wyeliminować z ich lasu. Na szczęście w porę wraca T. i zaczynamy przemieszczać się w stronę szóstki, która okazuje się być czystą formalnością.
Ósemka również wydaje się być prosta i idziemy po nią jak po swoje. A tu - zonk! Punktu nie ma:-( Szukamy więc tego samotnego drzewa w lesie jak igły w stogu siana, znajdujemy jedynie kolegę M. S. I bardzo dobrze, że go znajdujemy! Rzut świeżym okiem na naszą mapę wykazuje, że wycinek z ósemką przykleiliśmy do góry nogami! Stramwajamy się na dwa najbliższe punkty, bo wiadomo - co trzy głowy, to nie jedna. Potem nasze drogi się rozchodzą, bo my już w stronę cywilizacji, a M. po siódemkę, którą my mamy.
Tuż za drogą natykamy się na PK 5 i niedaleko PK 4. W zasadzie to już mi się wcale nie chce nigdzie iść, a już najmniej po jedynkę, która wcale nie jest po drodze do innych punktów, a wręcz w przeciwnym kierunku. Poczucie obowiązku jednak zwycięża.
Z jedynki opłotkami przemykamy po dwunastkę. Dobre miejsce na wpakowanie się w kłopoty - kilka ścieżek przecinających się wzajemnie tworzy niezła plątaninę. T. wybiera któryś z licznych PK, ja się nie wtrącam, bo co ma być potem na mnie:-)
Nie chce mi się coraz bardziej. Pocieszam się, że już niedaleko do mety i przyspieszam, zwłaszcza, że czas zaczyna nas poganiać. Jeszcze bardziej przyspieszam na widok kwiatu miejscowej młodzieży stojącej przy boisku sportowym. Na szczęście nie wzbudzamy ich zainteresowania i spokojnie możemy zebrać ostatni punkcik.
Półgalopkiem pomykamy do szkoły i zadowoleni z siebie oddajemy kartę. Co prawda przekroczyliśmy limit czasu, ale zebraliśmy wszystko! Po chwili odpoczynku i rzuceniu jeszcze raz okiem na mapę nasze samozadowolenie umyka jak powietrze z przekłutego balonika - wcale nie trzeba było zbierać wszystkich punktów! Mamy nadkomplet i będzie kara:-( Na otarcie łez organizatorzy dorzucają nam parę minut do limitu czasu ze względu na wiek, nie równoważy to jednak naszej głupoty.
A mogliśmy sobie odpuścić tę jedynkę, do której tak nam się nie chciało iść ...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz