Przebieraliśmy nogami w blokach startowych do tego drugiego etapu, a tymczasem dyrekcja imprezy wysłała nas na zieloną trawkę z informacją, że wychodzimy za godzinę. W związku z tym wybraliśmy odpowiedni kawałek trawki, rozłożyli obozowisko, zzuli buty i zalegli. Tymczasem po kilkunastu minutach dyrekcji się odwidziało i postanowiła wysłać nas już, natychmiast. Niewiele brakowało, a poleciałabym na ten drugi etap boso!
Kiedy tylko zobaczyłam mapę, zaklęłam w duchu szpetnie i po francusku, żeby nikt nie zrozumiał w razie czytania w myślach. Na mapie wielkości stołu do ping-ponga jakieś trybiki, taśmociąg i porozrzucane narzędzia - jednym słowem b...... (bałagan) jak cholera. Opis mapy był o dziwo napisany poprawną polszczyzną, ale co z tego, skoro istoty zagadnienia i tak nie byłam w stanie zrozumieć. Im bardziej budowniczy mi tłumaczył, tym większa rozpacz malowała się na jego twarzy. No ale co ja poradzę, że nie kończyłam politechniki, tylko wydział filologiczny? W efekcie na własnej skórze doświadczyłam wykluczenia społecznego, ze względu na poziom wykształcenia technicznego. Zresztą, na litość, imprezy na orientację chyba powinny raczej bazować na znajomości posługiwania się mapą i kompasem, a nie znajomości przekładni, zębatek i taśmociągów!
T. na szczęście jest po politechnice i odciągnął mnie od oszołomionego moją niewiedzą techniczną budowniczego twierdząc, że wie o co chodzi. Potem patrzył, patrzył w mapę (ja się nawet brzydziłam tej mapy wziąć do ręki) i ... ruszyliśmy. Dlaczego w tę stronę, a nie inną? To na zawsze pozostanie dla mnie zagadką!
Zagotowało się we mnie, para buchnęła uszami, zęby zgrzytnęły jedne o drugie, ale postanowiłam sobie w duchu, że zniosę to z godnością. Mało tego, nawet nie będę stawiała biernego oporu - na komendę "iść" - pójdę, a na komendę "stać" - stanę.
T. chyba naprawdę wiedział o co chodzi, bo dość szybko znaleźliśmy pierwszy PK. To znaczy T. znalazł, ja tylko nie przeszkodziłam w tym. Trochę trudniej poszło z drugim, ale i on padł naszym łupem. Idąc na trzeci zobaczyliśmy sporą grupkę rozłożoną na trawce. Piknik, czy co? A to tylko zdesperowani inowcy pracowicie wycinali kółka zębate i naklejali na kartkę.
- My znajdujemy bez wycinania - dumnie obwieścił T. w odpowiedzi na pytanie jak nam idzie.
I chyba w złą godzinę wypowiedział te słowa, bo do trzeciego PK nie udało nam się dotrzeć. Błąkaliśmy się po lesie, to w prawo, to w lewo, a wraz z nami błąkały się grupy, które dawno już powinny zbliżać się do mety. Z nudów, w końcu po raz pierwszy, zerknęłam do mapy.
- A tu jest napisane, że jedna para kółek zmieniła się miejscami - oznajmiłam beznamiętnie.
T. ożywił się.
- No właśnie! Tak mi ta trójka nie pasowała w tym miejscu!
Zmiana koncepcji, niestety, nie wniosła nic nowego do sprawy. W końcu T. się poddał.
- Tniemy mapę - zarządził.
Spędziliśmy pracowite i długie minuty tnąc ząbek po ząbku, składając w całość i obracając zgodnie z instrukcją. Potem zrobiliśmy trzysta czterdzieści siedem rund po lesie i znowu nic nie znaleźliśmy. Czas powoli zaczynał nam się kończyć. T. zarządził porzucenie trybików i przeniesienie poszukiwań w stronę taśmociągu.
Tak byłam zestresowana sytuacją, tak mną miotały furie, że aby nie stać się groźną dla otoczenia musiałam się jakoś wyciszyć. Wyjęłam torbę twardych cukierków i miażdżyłam je w zębach wyobrażając sobie, że każdy cukierek, to budowniczy tej parszywej trasy i właśnie ginie w straszliwych mękach. Pomogło! Pomogło, ale jeśli konsekwencją będzie zakup spodni o rozmiar większych, to obiecuję - rachunek prześlę do organizatorów!
W pobliżu taśmociągu natknęliśmy się na wielki tramwaj tezetów. Miny mieli jakieś nietęgie i tak nam się jakoś wydawało, że na trasę wychodzili sporo przed nami.
Wymyśliliśmy koncepcję, gdzie mogą znajdować się dwa spośród "narzędziowych" punktów i usiłowaliśmy jakoś umiejscowić je w otoczeniu, chociaż na tyle, żeby się przynajmniej na stowarzysza nadały. Cud jakiś sprawił, że nie tylko na stowarzysza, ale nawet na właściwe PK wyglądały.
Byliśmy już w lekkich minutach, a o położeniu reszty punktów nie mieliśmy zielonego pojęcia, ani też bladej koncepcji co dalej. Z pewną nieśmiałością zaproponowałam:
- To może wyjmij telefon i obejrzymy sobie wariant ratunkowy.
(Przed wyjściem autor trasy zalecał przerysować sobie lub sfotografować trasę najłatwiejszego dojścia na metę.)
T. - o dziwo - bez słowa protestu wyjął telefon, wyznaczył kierunek marszu i piękną asfaltową drogą pomaszerowaliśmy w stronę mety.
Na mecie (w stadninie koni) siedziała już mocna ekipa znajomych i topiła swoją porażkę w piwie. Uznawszy to za jedyne rozsądne posunięcie, dołączyłam do nich. T. topił swoje smutki w pepsi. Po wymianie wrażeń okazało się, że my ze swoimi czterema PK to jesteśmy gigantami, bo oni w osiem osób i w grubych minutach znaleźli tylko 3 PK.
Organizatorzy najwidoczniej nie chcąc mieć w bazie rozjuszonej tłuszczy, zafundowali nam jeszcze dwukilometrową dojściówkę, licząc, że dodatkowy wysiłek ostudzi nasze mordercze zapędy. Ale też chyba i tego nie byli pewni, bo w bazie poza uczestnikami nie zastaliśmy żywego ducha. Wszyscy pochowali się gdzieś po kątach. Ani organizatorów, ani wyników poprzedniego etapu!
Siedzieliśmy zdegustowani, zmęczeni i znudzeni, a jak wiadomo z nudów rodzą się różne pomysły ...
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz