Niedzielnym świtkiem T. rozstawił moją zejściówkę (widzicie, jakiego mam dobrego męża?!), wpakował do autka ciasto, grabie i mnie i pojechaliśmy na start. Całe dwa kilometry.
Na początek sobie nagrabiliśmy u organizatorów, a jak już mieliśmy nagrabione, to pojechaliśmy zrobić dojściówkę, no bo jakoś na start trzeba było się uczciwie dostać.
Kiedy dotarliśmy w okolice AONu, już z daleka widzieliśmy zbliżających się ze wszystkich stron osobników z mapami. Kumulacja nastąpiła na rondzie. Wspólnym wysiłkiem policzyliśmy literki, bo wiadomo - każdemu wychodziło inaczej i trzeba było jakoś ustalić zeznania. Jeszcze tylko kody z lampionów, policzenie znaków drogowych i wreszcie można było legalnie wrócić na start.
Na początek, żeby wzmocnić szanse na wygraną, dokooptowaliśmy do zespołu D. M., bo wiadomo - co trzy głowy, to nie jedna. Jak tylko pobraliśmy pierwszą mapę, już było wiadomo, że to słuszna decyzja, bo tym razem wyszło - co dwie głowy, to nie jedna. Moja odpadła po pierwszym rzucie oka na mapę. Na widok słów: dioda, obwód drukowany, schemat zamknęłam się w sobie, zatrzasnęłam drzwi na głucho, a klucz połknęłam. Chłopaki usiłowali wytłumaczyć mi jak wygląda dioda i jakie to ma przełożenie na naszą sytuację, ale im bardziej tłumaczyli, tym większe robiły się moje oczy i w końcu groziło to ślepotą na skutek ich wypadnięcia z oczodołów.
Tak na przyszłość dla autorów tras - jak będą jakieś "techniczne" etapy, to mój zespół od razu powinien dostawać dodatkowy czas na tłumaczenie tych zawiłości. Tak dla wyrównania szans.
Ponieważ pierwszy wycinek, ten ze startem, był aż trzypunktowy, więc przez trzy punkty wiedziałam gdzie iść, mogłam więc się wykazać i kawałek poprowadzić. Żeby nie było, że na sępa idę. Co prawda panowie w okolicach każdego PK usiłowali pójść gdzieś w bok, no bo różowa kropka, ale jakoś to przetrwałam. D. wciąż, z uporem godnym lepszej sprawy, usiłował wytłumaczyć mi dlaczego to robią; T. od razu sobie odpuścił - w końcu zna mnie dłużej.
W PK C moje możliwości nawigacyjne się skończyły, no bo dioda. Chłopaki ustalili, że idziemy na diodę z PK O, a potem na diodę z PK N. Nie protestowałam, bo i po co? Na PK N jakoś im się koncept skończył. Popatrzyłam w końcu na trzymany w ręku świstek papieru i usiłowałam wyobrazić sobie, że nie ma tu żadnych diód, tylko zwykłe wycinki mapy. Pomogło.
- Moim zdaniem teraz będzie J - zawyrokowałam, ale kto by mnie tam słuchał.
Pamiętałam z map na pierwszą Nieposlipkę, że w prawym dolnym rogu są rowy, a wyżej wydma. Wszystko pasowało.
Jako, że moja opinia nie zrobiła na nikim żadnego wrażenia, postanowiłam się nie wcinać, a potem najwyżej triumfalnie obwieścić:
- A nie mówiłam?!
Po męskiej naradzie, T. i D. ustalili, że sprawdzimy organoleptycznie, co jest na końcu diody. I co było???? J oczywiście.
- A nie mówiłam??!!!!
Udawali, że nie słyszą.
Odkryty wycinek zaowocował punktami J, I i H. Potem, znowu diodą, przedarliśmy się na kolejny wycinek. Przy E-paśniku, na dużej otwartej przestrzeni aż mrowiło się od inowców. My dla odmiany poszliśmy drogą, trochę naokoło, ale wygodniej. Na kolejnej diodzie, z PK G, doznałam olśnienia. Wreszcie wiedziałam gdzie oni sobie te diody wtykają i co z tego wynika. Mi wynikało, że diody to tylko taki pic na wodę dla zmylenia przeciwnika i równie dobrze można by to nazwać ogonkiem, linką, czy jakkolwiek inaczej. W każdym razie opis zrobił mi wodę z mózgu.
Ostatni wycinek pokonaliśmy już biegiem, bo czas zaczął się kończyć. Z tym biegiem to może trochę przesadziliśmy, bo T. musiał wracać po pominięty w pędzie punkt.
Wreszcie z kompletem PK dobiegliśmy na metę. To znaczy ja i D. dobiegliśmy, a T., chyba z przyzwyczajenia po Hubal-InO śledził nas z pewnej odległości.
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz