Robi się intensywnie. Tydzień InO nie pozwala na złapanie oddechu, bo codziennie impreza. Chyba już jesteśmy trochę zmęczeni, bo awariom ulegają podstawowe funkcjonalności człowieka, z pamięcią na czele. Gdzieś w 1/3 drogi na OrtInO zorientowałam się, że zapomniałam wziąć okularów i lupy; po kolejnej 1/3 T. zauważył brak podkładek. Całe szczęście, że nie zapomnieliśmy o cieście, bo uczestnicy chyba by nas zlinczowali.
Na trasę postanowiliśmy się z T. rozdzielić - on na TZ, ja na TU.
Tak całkowicie samotnie to jednak wolałam nie iść, bo to nigdy nie wiadomo... Obejrzałam listę zgłoszonych i wyszło mi, że będą trzy Anie bez przydziału. Postanowiłam na którąś z nich zapolować. Już na starcie okazało się, że jedną zarezerwował D. M., czyhałam więc na pozostałe. Ufff, udało się. Stworzyłam zespół z A. M., a A. K. poszła z nami w roli wagonika:-)
Mapa nie wyglądała przerażająco, ale chwilę spędziłyśmy na starcie, żeby sobie wszystko poukładać, a potem tylko iść i zbierać. Trasa zapowiadała się odlotowo, a przynajmniej obrazek rakiety tak sugerował.
Postanowiłyśmy zacząć od początku, czyli od A. Znalezienie go nie było jakimś wielkim wyczynem, ale podbudowało nas moralnie:-) Do F poszłyśmy po krawędzi mapy, ale wiedziałyśmy, że kierunek dobry, bo wszelaka konkurencja też pomykała w tamtą stronę. Na kolejny PK szłyśmy całkiem poza mapą. A. M. znała trochę okolicę i twierdziła, że doprowadzi. Doprowadziła. Nie dałyśmy się nabrać na stowarzysza, głównie dzięki obejrzeniu kolorów dachów:-)
Co chwilę na trasie przed nami pojawiał się D. M. z A. M. i nie szło się ich pozbyć. Namawiałam ich żeby gdzieś przeczekali chwilę, aż odejdziemy na bezpieczną odległość, ale nie! A potem będą mówić, że naprowadzali nas na punkty!
Bez większych problemów udało się nam zgarnąć wszystkie PK, bo zawsze któraś z nas wiedziała co dalej, jednym słowem kooperacja się udała. Pamiętałyśmy także o zadaniach. No dobra, ja nie pamiętałam, ale Anie owszem. Przy pierwszym bezmyślnym wyrecytowaniu planet wszystko było OK, ale już przy powolnej próbie ich spisania, za nic nie szło sobie przypomnieć, jak one lecą po kolei. Jeszcze zmierzyłyśmy odległość, która co pomiar wychodziła inaczej i spokojnym krokiem, z zapasem czasu można było wrócić na metę.
Ledwo oddałam kartę startową, a już T. zaczął poganiać:
- Na TP, teraz idziemy na TP!
Zanim się zorientowałam o co biega, już miałam zaliczony kolejny etap.
Ponieważ mieliśmy zabrać zegar startowy, czekaliśmy aż wrócą wszyscy uczestnicy. Czekaliśmy i czekaliśmy. W końcu na trasie zostały tylko trzy sztuki i zastanawialiśmy się, co też oni tak długo robią. Zaszyli się gdzieś razem w krzakach? Kiedy wrócił K. M. wszystko się wyjaśniło:
- A pieprzyłem to! - wyjaśnił K.
Nikt nie miał odwagi dopytywać się o szczegóły czynności:-)
Hm... a ten start na TP to nie był czasem wbrew regulaminowi: "Możliwość startu tylko na jednej trasie" ?
OdpowiedzUsuńSędzia wyraził zgodę na start i w TP (po przebyciu swojej głównej trasy). A miejsce ekipa i tak zajęła zaszczytne ;)
OdpowiedzUsuńMy dla utrudnienia szliśmy na mapę źle wydrukowaną - to powinna być kategoria TT co najmniej;-)
OdpowiedzUsuńBo to była mapa awaryjna ;)
OdpowiedzUsuń