Po poprzednim Smoku, T. usiłował wyjaśnić mi zawiłe zasady zbierania punktów, ale niespecjalnie go słuchałam wychodząc z założenia, że drugi raz nie zrobią tego samego. A jednak! Jakaś nowa świecka tradycja...
Obejrzałam i przeczytałam mapę i teoretycznie rozumiałam o co chodzi, natomiast za nic nie byłam w stanie obliczyć, które punkty najlepiej zebrać. Poczułam się jak Miś o Bardzo Małym Rozumku:-( W związku z tym, czym prędzej wyparłam myśl o liczeniu, skupiłam się na zachodzeniu map i usiłowałam jakoś połączyć trójkąty do kupy. O ile te z podpisanymi ulicami nie wyglądały groźnie, to orto nie pasowało do niczego. T. dawno wytypował PK do zebrania i razem hipnotycznie wpatrywaliśmy się w środkowy trójkąt. Ponieważ czas uciekał, a patrzenie nie przybliżało nas ani trochę do celu, postanowiliśmy zaliczyć trójkąt ze startem, a potem jakoś to będzie.T. nieco ogarniał teren, więc w miarę szybko podejmował decyzję, gdzie iść dalej. Samo znajdywanie PK w terenie, na pełnej mapie, już nie stanowiło problemu.
Zaliczyliśmy trójkąt lewy, trójkąt prawy, a o orto dalej nie mieliśmy pojęcia, gdzie ono jest w terenie. Na 47 PK spotkaliśmy A. N. i M. P. Na standardowe pytanie, czy znaleźli orto , któreś z nich rzuciło, że właśnie stamtąd idą. Za nic w świecie nie chcieli więcej powiedzieć, no bo wiadomo - każdy chce wygrać, więc zdradzanie cennych tajemnic konkurencji byłoby głupotą. T. chciał ich przycisnąć do muru i zasypać gradem pytań, ale odciągnęłam go od niedoszłych ofiar. Mój chytry, naprędce wymyślony plan zakładał udanie się w rejony skąd przyszła konkurencja, a tam już na pewno coś wypatrzymy. Ruszyliśmy więc w nieznane i po chwili kluczenia wśród budynków wyszliśmy na jakąś większą ulicę, przy której wypatrzyłam park. Na parki byliśmy wyczuleni, bo był nam potrzebny jeden konkretny. I faktycznie - ten park idealnie wpasował się w naszą koncepcję. Byliśmy uratowani!
T. nauczony doświadczeniem poprzedniej edycji Smoka wiedział, że trzeba się mocno sprężać żeby wyrobić się w czasie, zaczął więc poganiać i poganiać. W drodze na piętnastkę zrobiłam nową życiówkę w długości jednorazowego przebiegu i tak sobie myślę, że nie od rzeczy zacząć rozglądać się za jakimś maratonem. Biegłam, biegłam i biegłam - aż T. musiał mnie powstrzymywać, bo przeleciałabym punkt, nawet nie wiedząc kiedy - tak mnie poniosło.
Im bliżej mety, tym częściej T. przeliczał punkty i czas. Jakieś tam zależności między nimi były, dla mnie zupełnie niezrozumiałe.
- Szybciej! Biegnij! - dyszał mi w kark T. żeby na metę wpaść w określonej minucie. A kiedy byliśmy już na miejscu, to odmówił oddania karty startowej, bo okazało się, że jesteśmy za wcześnie. I było mnie tak poganiać????
Ech, przecież Wam pokazywałam, gdzie :)
OdpowiedzUsuńPalcem, nie ustnie:-) I tam poszliśmy.
OdpowiedzUsuń