poniedziałek, 25 maja 2015

WiMnO - cz.2

Mapa etapu drugiego nie wywołała we mnie paniki. Może dlatego, że chemia jest mi bliższa niż fizyka i wiem co to atom i wiązania. Poza tym na terenie tego etapu rok temu T. robił mi ćwiczebne InO i wydawało mi się, że tam to już się raczej nie zgubię.
Moja naiwność jest jednak wielkiego kalibru.
Ruszyliśmy bez analizowania mapy, jedynie po drodze wyliczając skalę, no bo wiadomo gdzie. To znaczy ja i T. wiedzieliśmy, dla D. był to teren dziewiczy i musiał wierzyć nam na słowo, że dobrze idziemy.
Niespodziewane problemy zaczęły się już na pierwszym punkcie. Weszliśmy w las jak po swoje, a tam zero lampionów. W terenie wszystko się zgadzało - jeden rów, drugi, dołki, odległości, azymuty, tylko PK brakowało. Po chwili do poszukiwań dołączyła ekipa z trasy TP. Po konsultacjach doszliśmy do wniosku, że ktoś musiał już zajumać lampion. Trudno, wbiliśmy bepeka i ruszyli dalej.
Po dojściu na skraj kolejnego wycinka, od razu było wiadomo, że to musi być PK D. Do następnego prosta droga. Postawiliśmy na obrócone C, tylko pytanie - w którą stronę obrócone? Po burzy mózgów i sprawdzeniu terenu wzięliśmy jedyny słuszny i pomaszerowali po E, które wyjątkowo miało nie być ani zamienione, ani obrócone. Ja dałabym się nabrać na stowarzysza, ale T. jak zawsze obleciał teren w promieniu kilku kilometrów i wybrał ten właściwy. Wrócił jakiś taki obszarpany i zakrwawiony, ale zadowolony z dobrze wypełnionej misji.
Na PK E nastąpiło rozwidlenie trasy i musieliśmy zdecydować - bardziej w prawo, czy bardziej w lewo. D. i T. chcieli iść na punkt oznaczony na mapie G, mi było obojętne bo i tak w punkt G nie wierzę. Męskie wymysły. Oczywiście, że miałam rację, bo wcale nie było tam G, tylko H. Ustalenie tego chwilę nam zajęło, bo na trzech wycinkach były podobne dołki i musieliśmy dobrze pobiegać po terenie żeby ustalić ich wzajemne położenie. W takiej sytuacji zespól trzyosobowy dobrze się sprawdza.
Na tym punkcie zaczął mnie dopadać kryzys. Cały tydzień łażenia i biegowa końcówka poprzedniego etapu dały mi się porządnie we znaki. Wyłączyłam się na moment i od razu straciłam kontakt z mapą. Szłam więc za chłopakami i tylko pilnowałam, żeby nie zostawać za bardzo w tyle.
Na PK L na chwilę się odnalazłam, ale nie na długo. T., jako głównodowodzący, zaczął wybierać coraz mniej przyjazną trasę, najeżoną jeżynami i innym dziadostwem. Przy jednym punkcie litościwie panowie zezwolili mi poczekać na drodze, ale potem ciągali mnie ze sobą w każde napotkane krzaki.
Gdzieś po drodze dwukrotnie spotkaliśmy ekipę radomską - z psem i dzieckiem we wózku. Nie sądzę żeby w tym zestawie przedzierali się przez chaszcze, czyli jakaś alternatywa musiała być. Mi niestety nie było dane jej doświadczyć.
Byliśmy gdzieś w połowie trasy, czas zaczął się nam niebezpiecznie kurczyć, a ja myślałam już jedynie o tym, żeby dotrwać na nogach do mety. Jeszcze przez chwilę pomagałam szukać rowów, dołków i co tam było potrzebne, ale szybko popadłam w totalną apatię. Mam wrażenie, że przez dłuższą chwilę byliśmy nawet zgubieni, bo bezradnie i chaotycznie miotaliśmy się w różnych przeciwległych kierunkach.
Kiedy myślałam, że w lesie spędziliśmy już z tydzień, naszym oczom ukazał się asfalt. Cywilizacja! Ponieważ mieliśmy już komplet punktów, za to nie mieliśmy czasu, T. rzucił hasło:
- Biegiem na metę!
Na hasło: "meta" poderwałam się do biegu i niczym perfekcyjna maszyna, idealnie równym tempem, bez zatrzymywania się, pokonałam maratońską odległość dzielącą nas od upragnionego celu. Po drodze jeszcze T. wyratował z opresji Paprochy, znajdując pod krzaczkiem ich karty startowe i oddając prawowitym właścicielom.
Na metę wpadliśmy niemal w ostatniej chwili przed ciężkimi minutami.
I tym sposobem udowodniliśmy, że znajomość terenu zawodów jest psu na budę, kiedy trasę robi D. W.
c.b.d.u.
c. d. n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz