Ja wam mówię, on musi być masochistą, bo specjalnie przygotował mapę, która już na wstępie, bez wyruszania w teren prowokowała do bicia - bez długości trasy i bez limitu czasu.
Ale najlepsze, wiadomo, czekało na nas na trasie.
Na białej kartce autor, w ramach oszczędzania tuszu w drukarce, zaznaczył 12 maleńkich wycinków, na kilku zaznaczył PK, a resztę mieliśmy sami znaleźć mając podane azymuty i odległości. Pomysł całkiem fajny, chociaż warunki atmosferyczne trochę utrudniały pracę z mapą i kątomierzem. Daliśmy radę, aczkolwiek niektóre linie wyszły nam obok zaznaczonych wycinków. No, ale kreślone na kolanie, to wiadomo. Przynajmniej tak nam się na początku wydawało.
Ruszyliśmy do wycinka położonego najbliżej startu. PK stał mniej więcej w okolicach wyznaczonej przez nas linii. Kolejny PK, też z azymutu, wydawał się prosty. Szliśmy wpatrzeni w nasze kompasy, a mój nagle zaczął się dziwnie zachowywać. Igła zmieniła położenie o prawie dziewięćdziesiąt stopni, a po krótkiej chwili wróciła na swoje miejsce.
- Mój kompas zwariował - oznajmiłam.
T. uważniej zaczął obserwować swój.
- Mój też!
Nasze kompasy jeszcze kilkakrotnie próbowały wywieść nas na manowce, ale my uparcie trzymaliśmy się wyznaczonego azymutu.
Jak nic, organizator przywiózł jakiś potężny elektromagnes, żeby tylko utrudnić znalezienie lampionów. Dziwak jakiś, no mówię wam - uważajcie na niego!
W okolicach szukanego PK błąkało się już kilka osób, a punktu nie było widać po horyzont. Zastosowaliśmy klasyczne czesanie lasu, w końcu natknęłam się na lampion w miejscu mało spodziewanym. Pasowało tak sobie, ale z braku innego wbiliśmy go. Konkurencja, która właśnie nadeszła, miała większe obiekcje, została więc czesać dalej.
Kolejny azymutowy punkt nie sprawił raczej większych kłopotów, chociaż polanka przy której miał stać lampion była taka sobie, na słowo honoru. Ostatecznie jednak wszyscy krążący po okolicy biegacze i maszerowacze spotkali się w jednym miejscu, więc to na pewno musiało być tu.
Postanowiliśmy zaatakować jedynkę. Wiadomo było, że jest za rzeką, a mosty są rzadkością. Ruszyliśmy do jednego z nich, ale spotkany po drodze M. S. przekonał nas, że bliżej będzie po zwalonym pniu. Zawróciliśmy i faktycznie po chwili doszliśmy do prowizorycznej przeprawy. Obejrzeliśmy ją, oszacowaliśmy nasze szanse i ... ruszyliśmy szukać jednak mostu. M. S. został walczyć z rzeką.
W drodze do mostu zgarnęliśmy dwójkę i w końcu, sporo nadkładając drogi wzięliśmy i jedynkę. Do czwórki długi przebieg, ale za to porządną drogą, bez moczenia nóg w trawach i borowinie. Ścieżka, na końcu której stał punkt, była tak minimalistyczna, że niemal wydawała się złudzeniem. A jednak ktoś przed nami już tam był, bo widać było wydeptane miejsce wokół lampionu.
Trójkę autor postawił zupełnie od czapy - daleko, w oderwaniu od pozostałych punktów, zupełnie z innej bajki. Jeśli chciał być bity, tym punktem w zupełności sobie na to zapracował. Mój zapał całkiem ostygł, więc T. pobiegł podbić karty, a ja snułam się po drodze.
Po przejściu pierdyliona kilometrów zbliżyliśmy się w okolice siódemki. Tak na nią szliśmy, że w końcu okazało się, że bliżej nam do dziewiątki. W sumie, co za różnica. Spotkaliśmy Dużego Paprocha, który też gdzieś tam miał swój punkt (pewnie ten sam co my), ale on pobiegł, a my dostojnie maszerowaliśmy. Ja to już całkiem dostojnie, bo zapas sił drastycznie mi się skurczył. Naprawdę, od trzydziestki to ludziom już nie powinno przybywać lat!
Na szukaniu dziewiątki spędziliśmy długie minuty. Przedzieraliśmy się pod linią energetyczną przez najgorsze chaszcze, ale punktu nigdzie nie było. W końcu postanowiliśmy znaleźć piątkę i od niej się namierzyć. Piątka była, tam gdzie być powinna, ale namierzanie dziewiątki znów nie przyniosło spodziewanego rezultatu. Od nowa wykreśliliśmy azymut i narysowana linia w żaden sposób nie chciała przejść przez wycinek. W końcu daliśmy sobie spokój. Impreza bez BPKa, to impreza stracona!
Z nieznalezionej dziewiątki dałam się doprowadzić do siódemki, a potem w miejsce spodziewanej dziesiątki. Doszłam do etapu, kiedy jest mi już wszystko jedno i marzę jedynie o mecie i powrocie do domu.
Wykreślony azymut znowu przebiegał obok wycinka, ale postanowiliśmy powalczyć. Rozsypaliśmy się w tyralierę i przeczesali teren. Natknęłam się na ubezpieczenie punktu, ale samego lampionu nie było. Telefonicznie (bo obszar poszukiwań był rozległy) ściągnęłam T. na konsultację. Z braku perspektyw postanowiliśmy spisać kod z dopiskiem BL (brak lampionu).
Ostatkiem sił dowlokłam się do szóstki i wreszcie pojawiła się perspektywa powrotu. Do mety było daaaleeekoooo, ale i tak nie miałam wyjścia.
Autor trasy to miał dzisiaj szczęście - po dojściu byłam tak padnięta, że nie miałam siły na bicie:-( Wyraziłam tylko swoją opinię, że za taką trasę, to na mecie powinien czekać na nas z szampanem, kawiorem i kwiatami, do tego w stroju krakowskim i pawim piórkiem w ... czym tam chce.
A tak wyglądały nasze rozminięte azymuty:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz