środa, 24 maja 2017

47. OrtInO

Po Hubal-InO uznałam, że nic już dla mnie nie będzie straszne i na OrtInO znowu zapisałam się na TZ razem z Tomkiem. Trasę robił Paweł i rzeczywiście etapik był prosty, łatwy, przyjemny, lajtowy, spacerowy, rozrywkowy itd. Oczywiście w porównaniu do Hubalowego tezeta.
Żeby zapewnić nam godziwą rozrywkę, Paweł naćkał kilkanaście maleńkich samolocików na kartce i (według niego) wszystko ze wszystkim miało się łączyć.
W sumie to moja ulubiona wersja trasy, pod warunkiem, że wycinki nie łączą się milimetrowym elementem i nie są z różnych map przez co wyglądają zupełnie inaczej na każdej. Akurat tutaj były z dwóch map, ale obie to ortofoto.  Od razu kilka samolocików udało nam się połączyć ze sobą i Tomek zarządził wymarsz z tym co mamy, żeby głupio nie stać na starcie.
Zebraliśmy punkt z wycinka startowego i w drodze na kolejny naszła nas refleksja, że tak w pamięci, to chyba się nie uda poskładać tej ilości wycinków i jednak najlepiej pociąć i posklejać. Ustaliliśmy, że Tomek poleci po dwa kolejne punkty, które już mieliśmy zlokalizowane, a ja powycinam samolociki i będę usiłowała je posklejać w sensowny sposób. Od razu poczułam się jakbym to z Darkiem szła na trasę, a nie z Tomkiem. Powycinałam te maleńkie bździdła pilnując żeby mi ich wiatr nie porwał, a upilnowanie takiej ilości skrawków papieru naprawdę nie jest łatwe. Ze cztery wycinki od razu posklejałam, do tego osobno dwie pary pasujące do siebie, dwie wiedziałam jak się składają, ale nie wiedziałam jak lustra skleić żeby coś było widać, a reszta została mi luzem. Co gorsza, za nic nie mogłam wypatrzyć czym mogłyby się łączyć. Wrócił Tomek i razem spędziliśmy kolejną godzinę gapiąc się w samolociki. Jeszcze kilka udało się dopasować, ale jakoś nie wszystkie. Ponieważ zachodziła groźba, że na skwerku zastanie nas noc, poszliśmy więc na te wycinki, które mieliśmy mniej więcej zidentyfikowane. Już po kilku punktach straciłam orientację gdzie jestem, bo Tomek rządził tymi posklejanymi kawałkami, ja miałam tylko to, co dostałam na starcie. Nie żebym sobie krzywdowała z tego powodu. Szłam za Tomkiem i miałam spokój. Ponieważ nie wszystko poskładaliśmy, w końcu nadszedł moment, kiedy nie wiedzieliśmy co dalej. Do tego zaczęło się ściemniać, a mieliśmy tylko jedną czołówkę ze sobą i jedną pseudo latareczkę. O dziwo, Tomek zaproponował powrót na metę. I to nie czekając aż zacznę marudzić. Raz tylko, jeden jedyny raz zapytałam która godzina i wystarczyło. W drodze na metę jeszcze wypatrzyłam duży zielony dach  i tym sposobem załapaliśmy się na PK T. Tomek twierdził, że wie jeszcze gdzie są dwa inne punkty, ale nie nalegał żeby iść po nie. Zresztą skoro wiedział, to w sumie tak jakby je zgarnął, no nie? Nawet zadania udało nam się zrobić, to znaczy Tomkowi się udało, tylko jeszcze nie wiemy z jakim skutkiem, bo wciąż czekamy na wyniki. Może i nie wygramy, ale etap był naprawdę bardzo, bardzo łatwy:-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz