Czy ja coś narzekałam, że na WiMnO jakaś trasa była trudna i coś mi się nie podobało??? To ja to odszczekuję! Dziś już wiem jak wygląda trudna trasa i na lajtowe spacerki nie będę więcej narzekać.
Myślałam, że Hubal-InO, podobnie jak w poprzednich latach, będzie imprezą o przewidywalnym stopniu trudności i w całej swej wynikającej stąd beztrosce zgodziłam się iść z Tomkiem na TZ. Co prawda doszły mnie jakieś głosy, że ze względu na autora trasy TZ może nie być łatwo, ale TZ to TZ i łatwo być nie musi. Byle było do przejścia.
W pierwszej chwili po otrzymaniu mapy jeszcze nie miałam przeczucia katastrofy, szczególnie, że od razu udało mi się połączyć ze sobą kilka fragmentów i zapowiadało się całkiem nieźle. Teren zawodów ograniczony był czterema ulicami, które znaliśmy i wydawało się, że wystarczy pójść, znaleźć, spisać i po zawodach. Był tylko jeden, drobny, na pierwszy rzut oka nie robiący problemu szkopuł. Mapa, którą otrzymaliśmy była z roku 1852. Do tego poszatkowana na drobne kawałeczki i wydrukowana na kartce dwustronnie. W mieście, które było praktycznie zrównane z ziemią chodzenie na mapę sprzed ponad stu pięćdziesięciu lat jest .... jak by to powiedzieć... troszkę trudne. Autor pozaznaczał PK na budynkach, których już nie ma, niektóre ulice zmieniły nazwy, niektóre nawet przebieg - jednym słowem - mapa sobie, teren sobie. Kto zna dobrze Warszawę i interesuje się historią mógł wiedzieć, gdzie kiedyś dane obiekty się znajdowały i jakoś je znaleźć. Ja jednak Warszawy nie znam, a historii nie cierpię.
Tomek postanowił czesać teren ulica po ulicy, ale co z tego, kiedy i tak nie wiedzieliśmy czego szukamy. Ja to już nawet przestałam kombinować, co może być czym i gdzie kiedyś było, Tomek bohatersko walczył. Co jakiś czas kazał coś wpisywać do karty, potem zmieniać, a w międzyczasie robiliśmy kolejne kilometry, bo może tam, albo tam, albo gdzieś tam... Napięcie rosło. Po niedługim czasem zrobiło się nerwowo, Tomek warczał na mnie, ja na niego, oboje na autora. Przestało być zabawnie. W końcu stwierdziliśmy, że nie ma sensu i wracamy na metę. Jeszcze zaliczyliśmy lopkę, choć ja byłam gotowa iść choćby środkiem jezdni, byle szybciej zakończyć tę "zabawę". Na mecie nawet nie chciałam gadać do autora, bo musiałabym się brzydko odezwać, a lubię człowieka i wiem, że chciał dobrze. Ale zrobić dobrze, a przedobrzyć to lekka różnica. Ugruntowałam się w przekonaniu, że nie cierpię historii, bo jak tylko coś jest nią skażone, to chała z tego wychodzi. Z orientacją etap nie miał specjalnie wiele wspólnego i zdecydowanie już bardziej wolę najbardziej halucynogenne trasy Darka, niż takie.
P.S.
Fotkę sobie ukradłam ze strony Organizatorów (może nie zabiją) :-)
To jutro będziesz miała okazję zmierzyć się z halucynogenną trasą Darka :)
OdpowiedzUsuńDoczekac sie nie moge!
OdpowiedzUsuń