Tydzień InO nadwyrężył moje siły, a tu we czwartek jeszcze trzeba było stoczyć potyczkę ze Smokiem. Smoka wypuszczała na nas Ania, a ponieważ to dobra kobieta jest, więc była nadzieja, że Smok pod jej opieką nie będzie zbyt groźny. Faktycznie tak było. Najpierw przynieśliśmy Smokowi okup w postaci kilku litrów wody, potem wzięliśmy mapę i wyruszyli.
Tradycyjnie (jak to na Smoku) trzeba było zebrać konkretną ilość punktów przeliczeniowych, a dla utrudnienia na jednym z wycinków dodatkowo niektóre kody lampionów zawierały cyfry i te też trzeba było doliczyć do punktacji. Nawet nie próbowałam tego ogarnąć, bo od tych spraw jest Tomek. Ogólnie szło o to, żeby z największego wycinka nie zebrać za dużo punktów przeliczeniowych, bo potem za nic nie szło zmieścić się z trzema koniecznymi punktami z każdego pozostałego wycinka. Sama mapa była łatwa, aczkolwiek ja doznałam najpierw jakiegoś zaćmienia i nie mogłam się dopatrzyć części wspólnych wycinków, które miałam przed oczami. Na szczęście Tomek zaćmienia nie miał. Trasę przelecieliśmy w połowę czasu podstawowego, więc w drodze na metę jeszcze przeszliśmy się spacerowo po terenie. Niektórzy nadmiar wolnego czasu wykorzystali idąc drugi raz na trasę, ale dla odmiany innym wariantem. Można i tak.
Na mecie czekały na uczestników dwa rodzaje ciasta, a ponieważ wiadomo było, że jest go w nadmiarze, od razu stanęła nad nich chmara sępów (bo dobre) i tylko odpytywaliśmy ile osób jeszcze na trasie i przeliczali ile kawałków można zjeść. Szczególnie to marchewkowe było pyszne.
Ania, przepis poproszę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz