Z piątku na sobotę noc była dla nas wyjątkowo krótka, bo już od szóstej byliśmy na nogach. Usiłowaliśmy posuwać sprawy do przodu, ale przede wszystkim niecierpliwie czekaliśmy na przyjazd Darka i Ani. Darek zjawił się niczym Św. Mikołaj przynosząc torby z zamówionymi podarunkami i od razu został zaprzęgnięty do roboty. Doceniwszy powagę zaistniałej sytuacji bohatersko zrezygnował z udziału w zawodach jako uczestnik, wziął torbę lampionów i poszedł w las się powiesić. Poświęcił się dla dobra ogółu. Doceńcie to!
Zaczęli się też zjawiać kolejni amatorzy podwodnego InO i na stałe już zasiadłam w sekretariacie. Byłam tak niewyspana i skołowana całą trudną sytuacją, że oczywiście połowy ważnych informacji nie odnotowałam - kto z kim w jakim zespole; kto zapłacił za mało, kto za dużo; na jaki etap idzie, na jaki nie idzie i inne takie. Ale ostatecznie żadne z tych zaniechań nie stało się przeszkodą dla nikogo do wyjścia w trasę.
Podczas gdy ja miotałam się w sekretariacie, Tomek spakował klamoty i pojechał rozłożyć start. W miarę wychodzenia kolejnych ekip zaczęło robić się spokojniej i nawet miałam czas napić się herbaty. Czekałam na kilka spóźnionych zespołów, które zapisały się, nie odwołały udziału i nie dojechały na czas. Towarzystwa dotrzymywała mi kontuzjowana członkini jednej z ekip, która tylko duchowo mogła wspierać swoich.
Po pewnym czasie dotarła Ania, Darek wrócił z rozkładania końcówki etapów dziennych i dotarły ostatnie zespoły. Wyglądało, że sytuacja jest opanowana. Do tego stopnia, że chwilę siedziałam sobie bezczynnie.
Kiedy pierwsi zawodnicy dotarli na śródmecie i po odpoczynku ruszyli na drugi etap, zadzwonił Tomek, że pora uruchomić końcową metę. Ponieważ Ania z Darkiem zbierali się na rozkładanie etapów nocnych i zejściówki, opiekę nad bazą przekazałam kontuzjowanej niedoszłej zawodniczce i pojechałam po zegar startowy na śródmecie. Nie wiem skąd nam się to wzięło, ale nasza robocza nazwa śródmecia to międzymordzie. Ładnie, prawda? Na międzymordziu zastałam umiarkowany ruch - jeden zespół zbierał się do wyjścia, jeden się pożywiał, jeden oddawał właśnie kartę startowa, a jeden było widać na horyzoncie. Czyli wszystko w normie. Chapnęłam kawałek ciasta, wzięłam batonika na drogę, bo od świtu nic w gębie nie miałam, spakowałam zegar i wycofałam się na z góry upatrzone pozycje. Na planowanej mecie jeszcze oczywiście nikogo nie było i przez jakiś czas mogłam sobie drzemać w samochodzie. A potem zaczęły się powroty i licytacja kto się gdzie bardziej utopił, a tezeci wyliczali wszystkie bepeki. Faktycznie było ich kilka, bo nocne rozstawianie trasy w tak ekstremalnej formie jak to się odbyło, nie sprzyja precyzji wieszania lampionów. I tak dobrze, że w ogóle w lesie coś wisiało.
Obiad był po drugiej strony ulicy, w "Gościńcu Goździejewskim" i wszyscy po oddaniu karty startowej szli czekać na posiłek w ciepłym i suchym pomieszczeniu. Wszyscy oprócz mnie. Czułam jak ścianki mojego żołądka trą o siebie i trawią się wzajemnie. W końcu z międzymordzia wrócił Tomek i zaświtała mi jakaś nadzieja. Musiałam jeszcze tylko poczekać aż on zje i znajdzie kogoś do wysłania na metę. Oczywiście padło na Darka:-) Ten to ma z nami...
Tu muszę wtrącić trochę kryptoreklamy, a właściwie regularnej reklamy - w Gościńcu karmią bardzo dobrze, podają egzotyczną kawę z żołędzi pachnącą piernikiem i świętami, na ścianach wiszą różne ciekawe rzeczy (nie powiem jakie - sami przyjedźcie zobaczyć) i do tego często odbywają się tam różne akcje kulturalne, typu koncerty, warsztaty, spotkania. Dla nas zorganizowano kurs wyplatania koszyków z papierowej wikliny i niektórzy z zapałem pletli trzy po trzy. Jak ktoś ma cierpliwość, to może cuda wyczarować. Zaczęłam i ja pleść, ale Tomek odwołał mnie do roboty, bo trzeba było wracać liczyć wyniki i przygotowywać się do etapów nocnych.
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz