wtorek, 30 maja 2017

Jak wygrałam pięćdziesiątkę.

Po obiedzie planowałam zalec w pozycji horyzontalnej i nie ruszać się aż do wymarszu na etap trzeci, który planowany był gdzieś koło 22-giej. Musiałam się zregenerować, bo w ciągu dnia przeszliśmy już 16 km, a ja miałam w nogach kumulację z tygodnia InO.
Ja sobie podrzemywałam, a Tomek z Darkiem coś tam dyskutowali o rogainingu.
- Gdybyście poszli w miksie weteranów, to macie gwarantowane zwycięstwo- perorował Tomek i dalej zachwalał zalety chodzenia na pięćdziesiątki.
Darek myślał, myślał i w końcu wydusił z siebie:
- To może się przepiszemy?
- Dobrze - mruknęłam spod śpiwora, nie biorąc pod uwagę, że nie jest to żart.
Darek poderwał się, wyszedł z sali, a po powrocie oznajmił:
- No to nas przepisałem.
Co????? Przepisał nas na rogaining??? Na pięćdziesiąt kilometrów, kiedy w nogach mamy już szesnaście???? Zwariował???
Chociaż ... Z drugiej strony ... Przecież nikt na trasie nie będzie stał z pejczem i nie będzie poganiał, wystarczy zebrać choćby jeden punkt i już mamy zwycięstwo .... Wreszcie zobaczyć jak to jest na tych osławionych pięćdziesiątkach ... No i jak to zabrzmi, kiedy od niechcenia rzucę: ah, wiecie, wygrałam pięćdziesiątkę. Dobra, wchodzę w to!
Nasza absurdalna decyzja miała też skutki uboczne - ponieważ start rogainingu przewidziany był gdzieś koło osiemnastej, nie było kiedy odpocząć po etapach dziennych. A tak prawdę mówiąc ja ledwo trzymałam się na nogach, a Darek ostatnio większość tras przechodzi na prochach, bo mu kolana wysiadają. Ale, raz kozie śmierć!
Już o 17.30 mieliśmy się zebrać na rynku na  rozdawanie map, żeby mieć pół godziny na zaplanowanie sobie trasy. Nam aż tyle czasu wcale nie było potrzebne - wiadomo było, że idziemy po najbliższe PK z uwzględnieniem najkorzystniejszego przelicznika punktowego. Czyli w naszym przypadku mały fragmencik na zachód od startu. Dostaliśmy wielkie płachty map, do tego plik różnych mniejszych karteczek i nie mieliśmy nawet gdzie tego schować. Że już nie wspomnę o karcie startowej, którą trzymałam w ręku i nie miałam gdzie rozsądnie wetknąć. W ogóle nie byliśmy przygotowani do takich zawodów. Na szczęście organizatorzy wyczarowali zamykane koszulki na mapy, więc cały ten chłam wpakowałam  do środka. Wreszcie na dany znak ruszyliśmy. Wszyscy biegiem, my statecznym marszem. Oni tak pobiegli, bo kto pierwszy dotarł na 7F i wysłał MMS-em potwierdzenie dotarcia, ten wygrywał skrzynkę piwa.  Nas tam jeszcze na skrzynkę piwa stać, to po co się męczyć. Pierwszy z naszych zaplanowanych punktów był za parkiem, w zakolu rzeki. Szliśmy spokojnie wzdłuż rzeczki, komary wesoło bzykały, słonko świeciło. Doszliśmy, znaleźliśmy, podbili i ruszyli dalej. A tam zza zakrętu wyłonił się Tomek. Wiedzieliśmy, że biegnie na ten punkt jako pierwszy ze swoich  zaplanowanych, no ale żeby dotarł dopiero po nas???? Zgubił się! Taki zaawansowany pięćdziesiątkowicz i zgubił się! Koniec świata!
Z 5C ruszyliśmy na 4E. Żeby nie przechodzić na dziko przez tory kolejowe musieliśmy nadłożyć kawał asfaltem i przejść kulturalnie wiaduktem. Darkowi się to nie bardzo widziało, ale ja się boję pociągów, więc nalegałam. Samo dojście do punktu było dwuwariantowe - główną drogą i w lewo, albo w lewo i między zabudowaniami, które okazały się szpitalem. Psychiatrycznym. Jakaś aluzja do naszej spontanicznej decyzji??? Darek wolał główną drogą, zakładając, że teren może być ogrodzony i pozamykany, ja byłam gotowa ryzykować, ale ponieważ on ustąpił z torami, to ja ustąpiłam  z metodą dojścia. Miał chłop rację, bo kiedy szliśmy już po zadupiu szpitala okazało się, że wszystkie bramy są pozamykane. Niektórzy jednak obrali taki wariant jak ja chciałam i widzieliśmy akcję przełażenia przez ogrodzenie. Przy okazji skonstatowaliśmy, że nie jesteśmy tacy ostatni na trasie.
Początkowo braliśmy pod uwagę pójście na 6E, ale zdecydowaliśmy się odpuścić. Ponieważ nie chodziliśmy nigdy na długie dystanse, nie potrafiliśmy oszacować jak rozłożyć siły i woleliśmy pójść dość zachowawczo. Później tego trochę żałowałam, bo było stosunkowo blisko i punkt dość wartościowy.
Drogę do 8C przegradzała linia kolejowa, ale ponieważ wyglądała na jakąś lokalną odnogę, uznałam, że nie jest groźna. Do tego stopnia nie była groźna, że w ogóle jej nie było. Trochę nam to zakłócało nawigację, bo nie było wiadomo czy się zgubiliśmy, czy faktycznie zanikła. Punktu zaczęliśmy szukać o jedną dróżkę za blisko, ale kiedy nadchodząca konkurencja potwierdziła, że idzie z 8C szybko poszliśmy tam, skąd owa konkurencja wyszła. Czyli praktycznie za zakręt:-) Następny był punkt piwny. Nie łudziliśmy się, że będziemy tam pierwsi, ale 7 punkcików  (7F) warto zgarnąć. W drodze na punkt po raz drugi spotkaliśmy Tomka. Też miał zaliczone trzy PK i tak jak my szedł na czwarty. Po co on tak biega, kiedy my spokojnym marszem zaliczamy wszystko w takim samym czasie??? No, chyba, że znowu nas pilnuje:-) Dotarliśmy nad rzekę, w miejsce zaznaczone na mapie, wleźliśmy na most kolejowy narażając życie, a tam punktu niet. Po raz pierwszy wyciągnęliśmy opis do punktów. Na dole. Na dół, owszem, wiodła ścieżka, ale prawie pionowa, do tego po piachu. Darek odmówił współpracy chcąc ocalić kolana, a ja stwierdziłam - jak przygoda, to przygoda i zostawiwszy plecak Darkowi ześlizgnęłam się na dół. Na dole punktu nadal nie było, więc szukając jeszcze bardziej na dole zawędrowałam za filar mostu, nad samą wodę. A to spryciarze schowali! Wizja powrotu na górę trochę mnie przerażała, ale kiedy wlazłam kawałeczek, Darek zaczął wołać żebym nie wchodziła, bo musimy iść dołem. Spoko. Ciekawa byłam tylko jak on zejdzie z tymi swoimi kolanami i dwoma plecakami. Zlazł skubaniec i nawet się nie wygrzmocił. W którą stronę nie kombinowaliśmy dalej, wciąż natrafialiśmy na wodę. Nie było zmiłuj - trzeba było sforsować przeszkodę.
Na DYMNO marudziłam, że nic się nie zamoczyłam, to teraz mogłam nadrobić. Butów trochę się bałam moczyć, bo mogły potem obcierać, zdjęłam więc buty, ochraniacze, skarpetki, getry uciskowe i trwało to i trwało. W końcu przelazłam i po drugiej stronie ubrałam z powrotem getry, skarpetki, buty, a na ochraniacze już mi cierpliwości brakło. A Darek myk, myk - zdjął, założył i już gotowy do dalszej drogi.
Mówią, że podróże kształcą. Tak też było tym razem.  Przedarłszy się przez pole rzepaku zapoznaliśmy się dokładnie z jego budową :
łodyga - wzniesiona i rozgałęziona o wysokości 1-1,5 m.
kwiaty -  żółte, 4-płatkowe, o płatkach długości 9-18 mm., zebrane są w grono dłuższe od liści,
liście - skrętoległe, sinozielone, pokryte woskiem. Liście dolne są powcinane i duże, górne małe i całobrzegie. Nasady górnych liści swoją nasadą obejmują łodygę co najmniej w połowie jej obwodu.
Za polem rzepaku naszym oczom ukazała się cywilizacja w postaci jakiegoś osiedla. Ponieważ skończyła mi się woda pitna zaszłam do pierwszego gospodarstwa gdzie kręcili się ludzie i poprosiłam o napełnienie butelki.  Podczas gdy gospodyni poszła po wodę, gospodarz zaproponował nam piwo. Ja podziękowałam, bo po wypiciu pewnie od razu zwaliłabym się na glebę, ale Darek skorzystał. Chwilę jeszcze pogadaliśmy robiąc naszej imprezie reklamę, dowiedzieliśmy się, że jeziorko którego szukamy to żwirownia i jest strasznie daleko - aż kilometr od miejsca gdzie byliśmy. Tę straszną odległość pokonaliśmy w kilka chwil i w pocie czoła wdrapaliśmy się na skarpę zaznaczoną na rozświetleniu. Na szczycie nie było ani pół lampionu. Przypomniało nam się, że przecież mamy wskazówki w postaci opisów punktów, wyjęliśmy je, przeczytali i zaklęli szpetnie w myślach. Punkt był na dole. Darek poczuł się zobowiązany wykazać się inicjatywą, jako że ja już spełniłam swój obowiązek przy moście i poszedł po punkt.
4B to całkowita łatwizna, nie ma co wspominać. Na 4A dotarliśmy już po ciemku. Było pioruńsko daleko, jakiś idiota ogrodził kamiennym murem miliony metrów kwadratowych terenu i musieliśmy obchodzić to zagrodzone, a na dodatek obeszliśmy od tej dłuższej strony. Darek jako umiejscowienie punktu obstawiał bliższą kępkę drzew, ja byłam bardziej pesymistycznie nastawiona i dalszy lasek. Niestety, racja była po mojej stronie. Rzadki przypadek, kiedy bardzo, bardzo nie chciałam mieć racji. Darek odmówił penetracji lasku, został więc na drodze jako świecący znak gdzie mam wrócić, a ja bohatersko, sama, ciemną nocą poszłam na spotkanie nie wiadomo czego. Zanim dotarłam na koniec lasku, gdzie spodziewałam się znaleźć lampion pięć razy umarłam ze strachu gdy coś zaszeleściło, sto razy się potknęłam i raz wygrzmociłam usiłując złapać zająca. Na końcu lasku zamiast lampionu były tylko pokrzywy, pokrzywy i pokrzywy. Potem popełniłam przestępstwo, ale nie powiem jakie, bo do teraz się wstydzę, a potem to samo przestępstwo popełniliśmy razem z Darkiem kiedy po dokładnym obejrzeniu mapy uświadomiłam sobie, że szukałam za blisko lasu. Lampion ukryty był w bardzo, bardzo głębokim świeżym rowie i praktycznie żeby go znaleźć należało wpaść do wykopu. Autentycznie ucieszyłam się, że nie znalazłam go za pierwszym podejściem. Za drugim podejściem (już z Darkiem) w rowie zastaliśmy konkurencję, która była tak uprzejma, że podbiła i naszą kartę żebyśmy nie musieli złazić na dół. Od rowu postanowiliśmy iść na skróty. I wiadomo jak to jest: kto ścieżki prostuje, w domu nie nocuje - jak mówiła moja babcia. W którą stronę byśmy nie poszli, zawsze natrafialiśmy na ogrodzenie. W końcu trochę naokoło, przez kosmiczne krzaczory wyleźliśmy na jakąś drogę. Ufff.
Zastanawialiśmy się czy iść na 5A, no ale być tak blisko i nie pójść - toż przecież do końca życia byśmy żałowali. Poszliśmy. W gęstym i ciemnym lesie wyciągnęłam moją genialną czołówkę co świeci jak opętana, żeby ubrać zamiast maleństwa co miałam na głowie, a tu chała. Czołówka ani me, ani be. Zepsuła się:-( Nałaziliśmy się znowu jak głupi, bo za wcześnie skręciliśmy w jednym miejscu. Dobrze, że coś mnie tknęło i dokładniej obejrzałam mapę i jeszcze wyciągnęłam wnioski. Zawróciliśmy, poszli jak trzeba i znaleźliśmy lampion.
Do 3A doprowadził nas Darek, bo ja po 5A przeszłam w tryb "ledwo lezę, nie myślę". Strasznie trudno nie miał - punkt był nad jeziorkiem i wystarczyło iść tam, skąd dochodziło kumkanie żab:-) 3B odpuściliśmy, choć aż się prosiło, ale oboje doszliśmy już do ściany. Darek zagryzał zęby z bólu kolan, ja czułam się jakbym chodziła po rozżarzonych węglach. Do bazy było daleko. Szliśmy, szliśmy i szliśmy. Ścieżka zmieniła się w drogę, droga w ulicę, w końcu ulica w dużą arterię miejską. Bardzo ucieszył nas widok więzienia, bo w końcu wiedzieliśmy gdzie jesteśmy i że to już blisko. Koło północy dotarliśmy do bazy i byliśmy pierwszymi, którzy wrócili. Tak po prawdzie wychodząc na trasę sądziłam, że wrócimy tuż po 22-giej, kiedy młodzież wyjdzie na swój trzeci etap. Przed 22-gą byłoby trochę głupio wrócić, bo jeszcze by nas też z nimi wysłali:-) Szczęśliwy powrót uczciliśmy butelką szampana domowej roboty, to znaczy soczkiem domowej roboty (tylko troszkę sfermentował). Nie żebyśmy jakieś pijaństwo w szkole uskuteczniali, absolutnie nie!
Rano dumna i blada odebrałam dyplom, gdzie jak wół jest napisane: dla Renaty za zajęcie I miejsca. PIERWSZEGO!

6 komentarzy: