Podobno jak się wali, to wszystko naraz. Oczywiście było tak i tym razem. Przygotowywanie map szło z opóźnieniami – teren odrysowałem, byliśmy na rekonesansie i… dopadła mnie praca. Dopadła na tyle, że nie było czasu narysować map, sprawdzić ich, a nawet przygotować lampionów i przypisać ich do PK. To wszystko robione na ostatnią chwilę, bo w piątek musieliśmy wydrukować mapy. Miałem jechać na sprawdzanie map w teren we wtorek- ale nie było co sprawdzać i nie było kiedy, miałem jechać w środę – dalej nie było co sprawdzać i nie było kiedy, a za oknem leje deszcz. Pojechałem w czwartek – mając na papierze zarys drugich etapów TP/TT i TU. Deszcz może nie lał tylko kropił. Udało mi się zameldować w szkole i u leśniczych terenów, a następnie poszedłem „utopić się” do lasu. Dokładnie utopić się, bo od czasu mojej ostatniej bytności w lesie sporo napadało. Eksplorowałem „nowe tereny” znane tylko z mapy, gdzie dominowały rozlewiska.
Okazało się, że przecinka którą chciałem puścić trasę TP/TT jest w większości zalana. Na początku nie była, ale dalej pojawiły się coraz większe rozlewiska, aż do miejsca gdzie bez woderów lub łodzi podwodnej ani rusz. Szkoda, bo odpadło całkiem logiczne przejście i kilka fajnych charakterystycznych PK. W zamian znalazłem zalany paśnik, kamienie i kilka innych miejsc, gdzie dawało się dotrzeć w miarę suchą noga. Niestety, przejście na linii północ-południe zapewniała tylko jedna droga, a reszta to odbicia w bok na kształt litery E. Wróciłem do domu , narysowałem mapy i poszedłem się wyspać.
W piątek planowaliśmy jechać wcześnie rozkładać lampiony. Ale niestety znowu praca pokrzyżowała plany. W drugiej wersji mieliśmy jechać w południe, ale wydruk map, ogarnięcie wszystkiego przedłużało się. W efekcie dotarliśmy do Pustelnika na godzinę 18 – kiedy mieliśmy przejąć szkołę. Tu powitał nas już pierwszy „punktualny” uczestnik. Chwilę rozpakowania i poszedłem w las. Tzn. zostałem wywieziony pod leśniczówkę. Godzina 18:30. Według prognozy pogody miało nie padać ale co chwila z nieba coś kapało. Niezbyt intensywnie, ale zawsze. W jednej ręce torba z lampionami, w drugiej teczka z dwoma mapami i kartami wzorcowymi do wpisywania kodów z lampionów (4 trasy). Tu zaczęło się mścić nasze „profesjonalne” podejście – zgodnie z zaleceniami tereny 3 tras były rozdzielne, tak by mapy jednych nie pomagały drugim. W efekcie do przejścia 6 tras po 4 km. Coś tam skracałem, ale optymalnej drogi do tego wszystkiego nie było. Miotałem się tu i tam wieszając lampiony, co chwila w deszczu wyciągając karty wzorcowe aby maznąć tam odpowiednią kredką, a wszystko przy siąpiącym deszczu i wydrukach z drukarki atramentowej, które zaczynały się rozpływać. W połowie pierwszych etapów musiałem zapalić czołówkę i tempo rozstawiania lampionów spadło. Co chwila wchodziłem w jakieś zalane tereny – po ciemku nie ma oglądu sytuacji – nie widać suchych i niezarośniętych przejść i musiałem skakać z kępki na kępkę walcząc z ciemnością i padającym deszczem i ciągle mierzyć parokroki. Mapy coraz bardziej rozmakały, sklejały się z kartami wzorcowymi. Przy PK 8 TU E1 okazało się, że coś drogi nie zgadzają się z mapą. Jak znaleźć granice kultur po ciemku, skacząc z kępki na kępkę gdzie powinien stać PK 7? (przy zbieraniu okazało się, że niezbyt dobrze powiesiłem lampion). Do PK 3 szedłem zalaną drogą i nie mogłem wrócić suchą nogą na główną drogę nr 66. Punkt D dla TP/TT E1 dał mi się we znaki – od wschodu brodziłem do niego po mokradłach, a okazało się, że od zachodu jest komfortowe dojście. PK 13 dla TU E1 był za wezbraną wodą – nie powiesiłem. I tak dotarłem do śródmecia. Przestałem mierzyć czas, ale powoli zaczęła dzwonić co chwila moja Druga Połowa zaniepokojona moją długą nieobecnością. A ja jestem dopiero w połowie! No dobra, za połową czyli bliżej niż dalej do końca (w linii prostej). Właściwie to od śródmecia w oddali widać było światła Gościńca Goździejewskiego – wydawało się, że to tak blisko. Tylko te odbicia w bok. Najpierw rozstawiłem punkty E2 TT/TP co było dość proste- wiadomo przy drodze. No, chwilę szukałem jakiś gałęzi co by przyczepić lampiony przy kamieniu i zalanym paśniku – tak trochę bliżej drogi, żeby nie wchodzić w wodę. A potem wycieczka po trasach TU/TZ. Tu już tak łatwo nie było. Przy PK 15 TZ E2 się utopiłem. Może to i dobrze, bo przestałem zwracać uwagę czy idę po mokrym czy po suchym. W terenie powojskowych okopów co chwila traciłem orientację – w nocy nawet z pełną mapą nie jest tam łatwo. W efekcie jeden PK i jego stowarzysz postawiłem nie na tym wale. Zaczęły mi się kończyć lampiony – stawiałem coraz mniej z zaplanowanych stowarzyszy. Ostatnia wydma i już dobrze po północy. Przeoczyłem jeden PK i musiałem się wracać. Potem feralny PK 6 dla TZ E2 – niby odmierzałem odległość, ale postawiłem go za wcześnie – na miejscu planowanego stowarzysza. Jak już się pomyliłem, źle odmierzyłem się na następny PK 10 – niby kończyły się tu jakieś zarośla, ale jak się okazało nie te, a w świetle latarki, w padającym deszczu nie było widać innej granicy kultur. Błędy się kumulowały. Na PK C TU 2 drogę przegrodziły mi płoty nienaniesione na mapę. Nie mogłem znaleźć charakterystycznej drogi, górek – w efekcie zgubiłem istotną część od zszywacza i postanowiłem anulować ten PK podejrzewając, że jest za płotem. Przy zbieraniu lampionów okazało się, że i droga była i właściwa górka, a ja szukałem ze dwieście metrów za wcześnie. Ale wtedy miałem już wszystkiego dość. Widziałem, że na kartach wzorcowych wpisywałem kody dla PK jeszcze nie rozstawionych czyli błąd za błędem. I co chwila telefon z bazy czy jeszcze żyję… Ale chyba skoro chodzę i wieszam lampiony to żyję, no nie?
Ostatnie lampiony koło mety. Głownie dla TP/TT. Okazało się, że droga którą przechodziłem w czwartek jest zalana. Kolejny PK do anulowania. Zresztą co można robić zepsutym zszywaczem? Kilka lampionów udało się przyczepić, ale zszywacz całkowicie odmówił posłuszeństwa. Zostało mi wyjąć komórkę i zadzwonić z upragnionym komunikatem „przyjedź po mnie”. Te brakujące lampiony koło mety rozwiesi się po starcie za dnia – zajmie to z 15 minut. Czyli na trasy mogą starować – spojrzałem na zegarek – na jakieś 6 godzin – bo wskazywał on dobrze po 2 w nocy.
Czemu to auto tak długo jedzie? Dobra, wreszcie jest. Ale nie dane mi było od razu położyć się spać – trzeba rozłożyć mapy , karty wzorcowe i buty do suszenia, zrobić erraty do map, i ogólnie zainstalować cały sprzęt do obsługi bazy. Zresztą wrażenie, że kilka lampionów źle rozwiesiłem i powracająca myśl „jak uda się rozwiesić wszystko na etapy nocne” nie dawały mi zasnąć do rana. Zresztą może uczestnicy zgubią się gdzieś na trasie i nikt nie dotrze na nocny etap?
c. d. n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz